poniedziałek, 15 października 2012

Ad fontes, czyli notatki z podróży


Gdzieś zapodziane - znalazły się. Miłej lektury :)

Polska-Budapeszt-Wiedeń-Doha-Hong Kong-Manila-Kuala Lumpur-Singapur-Tajpej
Poglądowe zdjęcia z w/w miejsc znajdziesz w pierwszych postach :)

Katowice - Budapeszt. Wyjazd z kraju w pięknym Polskim stylu: Łukasz (mój współpodróżnik) kupił nam wcześniej bilet na Intercity do Budapesztu skąd mieliśmy odlot. I co się okazało? Baba w kasie wystawiła wadliwy bilet :D Norma, klasyk. Było zamieszanie w pociągu z miejscówkami ale na terenie Czech dało się już wszystko ogarnąć.

Teraz siedzimy w Budapeszcie i lamentujemy. Łukasz stłukł na środku terminala nasze pożegnalne (z Europą) piwo. Trudno, pożegnania nie będzie.

Piwo to był dopiero początek przygody. Jak się później okazało nasz lot do Kataru został odwołany, w dodatku w tym dniu nie było jakichkolwiek miejsc w innych samolotach w kierunku Azji, więc chcąc nie chcąc zostaliśmy w Budapeszcie na koszt Qatar Airways. Nazajutrz dostaliśmy nowe bilety, najpierw do Wiednia(!) malutkim samolotem Austrian gdzie mieli problem ze wsadzeniem 37 kg mojego bagażu, potem już zgodnie z planem do Hong Kongu z przesiadką w Doha na pokładzie Qatar

...
Jestem w Katarze. Pierwsze wrażenie po wyjściu z samolotu o 23:20 - mają rozmach dziady, że wybudowali saunę na całym lotnisku..
Klimat miażdżący, po przejściu 10m z samolotu do autobusu byłem cały mokry - jest noc, a mimo to 35 stopni i mega wilgotno. Boję się myśleć jak jest w dzień. I boję sie myśleć jak jest na Tajwanie który jest jeszcze bliżej równika.

...
Tadaaaa, jestem w Hongkongu, Manhattanie na wzgórzach :D . Tutaj to dopiero mają rozmach - każde skrzyżowanie ma z 5 poziomów, na każdym po 4 pasy, wszędzie jakieś przeogromne mosty i jeszcze bardziej przeogromne bloki oczywiście. Wszystko ultranowoczesne, drapacze chmur, centra biznesowe, między nimi ja - walczący z makaronem i pałeczkami ;)

Jutro śniadanie w Hongkongu, obiad w Clark (Filipiny) a kolacja w Kuala Lumpur! Yeah

...
Dziwne to lotnisko w Clark - wygląda jak większa buda z kebabem, na wejściu jest od razu skaner bagażu nawet głównego, przy odbiorze bagażu pies obwąchuje każdą torbę, ale kontrola osobista wygląda tak, że typ tylko pyta czy nie mam nic w kieszeniach. I w zasadzie można wejść przez okno a kontrola to iluzja :P
Do tego jest gorąco i nie ma klimy więc nieciekawie. Ale jak widać jest wifi... na każdym lotnisku na którym byłem przez te parę dni było wifi a na Polskich jak nie było tak nie ma o.O
Poza tym jest tu np całkiem spoko świniak z ryżem za 4zł :P A tymczasem za godzinkę lot do Kuala Lumpur i tygodniowa przerwa w lotach na Malezję :D
PS.
Przy wylocie z Hong Kongu do bramek do samolotu jedzie się lotniskowym metrem :O
Chińczycy jedzą zupę widelcem. Lepsze to niż pałeczkami ale jednak - what the hell??

...
Kuala Lumpur nie zawiodło :) Super klimat, zaskakująco nowoczesne miasto, jedzenie w najgorszym wypadku w cenie jak polskie (a lepsze), a często sporo tańsze. Taksówki niecałe 1zł za kilometr. Tylko piwo meega drogię bo muzułmanie nie lubią. KAŻDY jeździ tu Protonami i innymi malezyjskimi furami, bo na zagraniczne są ogromne cła.
Trafiliśmy akurat na dzień niepodległości - najpierw o 21 miały być jakieś obchody pod Petronas Towers (nawiasem mówiąc zajebiste są, spodziewałem się takich betonowych bloków, a są naprawdę piękne. A w środku przeogromne centrum handlowe, jakich tu wiele, z markami z których może 10% jest w Polsce. Czekaliśmy ponad godzinę, po czym okazało się że to jakiś festyn, śpiewający typ który jest niby wielką ichniej
szą gwiazdą brzmi jak karaoke, i ogólnie jest dennie. Choć i tak lepiej niż w Polsce, gdzie na dzień niepodległości jest przemówienie prezydenta, płacz i ta sama od 20 lat defilada..
Anyway - już będąc w Katarze zrobiliśmy sobie z Łukaszem challange żeby zrobić zdjęcie z arabkami w burkach (w sensie te ninja, nie wiem czy to burki). Myśleliśmy że ciężko bo one niby w ogóle nie mogą gadać z facetami. No i stoimy pod tymi Petronas, koło nas 4 sztuki w burkach i ich właściciel (w sensie ojciec albo mąż kto to wie), one coś tam się śmieją, my się boimy podejść żeby nas ten właściciel nie rozstrzelał... A tu powoli, powoli spod burki wysuwa się iPhone i robi nam zdjęcie. Spod drugiej aparat wraz z chichotami :P To my riposta, a co, też im zrobimy zdjęcie :D Aż w końcu same do nas podeszły zajarane czy mogą z nami zrobić wspólne :D Później jeszcze postaliśmy chwilę, pogadaliśmy i w ogóle ich szef(właściciel, ojciec, mąż?) przyniósł nam wszystkim wodę :D
Zaraz potem spotkaliśmy polkę, która tu szyje rękawice lateksowe i nowozelandczyka który sobie śmiga samotnie po azji i poszliśmy razem na piwo. Właściwie niejedno, bo wypiliśmy 5 takich wież carlsberga (jakoś 4-5 litrowych) w międzyczasie ciesząc się z malezyjczykami z dnia niepodległości i było morowo. Gorzej z rachunkiem, bo tak nam się dobrze siedziało że zapomnieliśmy jaki tu drogi browar ale Polko - dziękujemy Twej firmie za pokrycie rachunku! :D :D Notabene w mieście była jedna wielka impreza! Auta stały, wszyscy śpiewali, tańczyli, świętowali, psikali się sztuczną pianą :P

...
Teraz czekamy na prom na wyspę Tioman, w miasteczku Mersing na południu Malezji, gdzie o 4 rano jest wszystko otwarte, wyje meczet, mimo że ma niecałe 20 tysięcy mieszkańców.. dojechaliśmy tu autobusem z siedzeniami jak w samolotowej biznes klasie - bardzo szerokie, rozkładane prawie do flat-bed i ogólnie mega wygodnie. Tylko niestety malezyjczycy nie potrafią regulować klimy, więc albo jej nie ma wcale albo jest na 15 stopni. Więc mimo 30 stopni na zewnątrz w autobusie jechaliśmy w bluzach a i tak pizgało. Lecę na prom, jak na wyspie będzie net + kontakt to wrzucę foty. Jak nie to dopiero w Singapurze pojutrze.

...
dobra gdzie ja skończyłem...
z Mersing podbiliśmy promem na wyspę Tioman. Według wiki mieszka tam 450 osób. PUSTO. Ciężko nawet ten klimat opisać słowami, w naszej wiosce (o wdzięcznej nazwie ABC - tu mieszka nie więcej niż jakieś 80 osób) główna i jedyna "ulica" to 1,5 metrowy kawałek betonu, na którym ledwo mijają się dwa skutery. Domek 5 metrów od morza, plaża piękna, spokojna i pusta.
No generalnie chill na maxa, ale że nie lubię leżeć na plaży to postanowiłem się przejść :) Wyszło mi to trochę jak Łonie, bo miałem przejść sobie do końca miasteczka z 500m zobaczyć co jest, a skończyło się na wielokilometrowym tripie przez dżunglę.. w klapkach (google maps ani bing maps tam jeszcze nie dotarły więc nie wiem ile dokładnie, ale na zmianę kilkaset metrów w górę i w dół przed jakieś 3-4 godziny, więc nie tak mało). Dżungla jak to dżungla - metrowe jaszczurki uciekały przede mną ze ścieżki a małpy rzucały we mnie jakimiś owocami, klasyk :D
Pod koniec byłem tak kosmicznie zmęczony przez te klapki że marzyłem o jakimś cudzie żebym dotrwał do końca. Przez całą drogę spotkałem może 3 osoby, pod koniec gdy zbliżałem się do końca zaczeło być coraz więcej. Tak się wesoło złożyło, że w środku dżungli nakryłem akurat czterech miejscowych młodych ziomków z gigantycznym jointem skręconym z liści palmy kokosowej. Ostatnia rzecz jakiej bym się spodziewał w kraju gdzie za to jest kara śmierci... Ach, muzułmanie :D Posiedziałem chwilę w miasteczku (Salpang czy coś tam), po czym do mnie dotarło że raczej nie dam rady wrócić w klapkach z powrotem. Pomiędzy miastami Salpang i ABC nie ma żadnej drogi (nawet polnej, bo pomiędzy nimi jest wspomniana wyżej dżungla) więc jedyna droga to droga morska. I tak oto po negocjacjach cenowych odbyłem pierwszy w życiu kurs water taxi :)
Pozostały czas upłynął na czilowaniu, jedzeniu, snorkelingu w super rafach koralowych :)
Warto jeszcze wspomnieć o mieszkańcach tej wyspy.. tak leniwych ludzi nie widziałem w życiu. Knajpki i sklepy otwarte są jakoś od 10 do 14 a potem od 19 do 22 a przez resztę czasu śpią. Zresztą w czasie otwarcia też często śpią, raz chcieliśmy wypożyczyć rowery to typ powiedział że "sorry i can't do it", założył kapelusz na łeb i poszedł w kimę. Rowery stały 2 metry od niego.. Typ z knajpki (z obiadem za jakieś 7zł i świeżym sokiem z bananów za 3) nie podnosił nóg po mu się widocznie nie chciało i szorował klapkami po ziemi. Kelnerka z tej samej knajpki do przyjęcia zamówienia (15 sekund) zawsze siadała na krześle, bo nie chciało jej się stać a za barem babeczka... spała :D no generalnie nieźle. Polecam.

...
z Tioman pojechaliśmy do Singapuru: autobusem jedzie się do Johor Bahru na granicy, potem trzeba wyjść, dostać pieczątkę wyjazdową z Malezji, wsiąść do busa, wysiąść znowu, dostać pieczątką wjazdową do Singa, wsiąść do busa znowu i dopiero wtedy do metra w Singa :)
Ogólnie Singapur -miasto biznesu i kar (za śmiecenie to 5000 sgd czyli jakieś 13000 zł itp) z wieloma biurowcami (są na zdjęciach), dzielnicą Little India i oczywiście z hotelem Marina Bay Sands, obecnie najcharakterystyczniejszym punktem miasta (patrz zdjęcia z Infiniti Pool w tymże)
Poznaliśmy na basenie ciekawych ziomków:
a) są z jakiegoś zadupia w Chinach, ale studiują w Singapurze i podczas studiów zrobili sobie weekendową wycieczkę do hotelu :D
b) cały czas mówili w swoim SINGLISH, więc mimo że oni myśleli że mówią po angielsku to my nie rozumieliśmy praktycznie nic. Naprawdę ciężko się z nimi dogadać bo oni nie za bardzo rozumieją, że ich język ma tylko 50% wspólnego z angielskim a reszta to chińskie słowa :/
c) Byli traaasznie podjarani, że mogą z nami pogadać :P Lubią białasów ci Azjaci, nie da się ukryć :D

Następny postój; TAIPEI, TAIWAN :D :D






.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.